Budzik zadzwonił, jak zawsze o piątej. Słońce nie kwapiło się ze wschodzeniem – to już połowa sierpnia. Jedzenie śniadania o tej porze to gwałt fizjologiczny, ale czego się nie robi z miłości do gór, jak mawia mój znajomy z Zakopanego. Autobus o 545 zatłoczony, jak zwykle. Z pachnącego wczorajszym upałem przystanku biegniemy do kolejki. Jeszcze nie pada, ale po kilku dniach upałów nareszcie zbiera się na burzę: od zachodu ciągną ciężkie chmury i słychać pomruki grzmotów. Do wagonika ładujemy się we czwórkę: Edek, Rysiek, Danka i ja. Na Siodełko dojeżdżamy w potokach deszczu. Rozsiadamy się na ławach w hallu stacji i patrzymy jak nad Tatrami szaleje nawałnica. Wszyscy prawomyślni Niemcy nałożyli peleryny i dawno już poszli w góry. Spoglądamy po sobie niepewnie: czy nadal wybieramy się na Staroleśny? Deszcz stopniowo ustaje. Wychodzimy z parasolami w ręce. Co robić z tak pięknie zaczętym dniem? Idziemy do Bilikowej chaty na śniadanie. Tam zadecydujemy. Ale tylko dwie minuty cieszymy się tym celem: chata jest w remoncie. Trzy pary zawiedzionych oczu spoglądają na Przewodnika. Edek charakterystycznym gestem drapie się w czoło. Nie opuszcza nas myśl o śniadaniu. Idziemy więc do najbliższego schroniska, czyli do schroniska Zamkovskiego (wtedy mówiło się za Edkiem „chata kapitana Napletka”). A potem... Może coś w rejonie Łomnicy? Kiedy siedzimy nad zupą gulaszową znowu zaczyna padać. Edek waha się. Owszem, możemy pójść gdzieś w Łomnicę, ale w taką pogodę bez literatury nieciekawie... Plecaki obciąża nam przecież „trzynastka” i „czternastka”. Skoro jednak ktoś musi rządzić w tym bajzlu, szef decyduje, że wracamy na zachód.
W dusznym powietrzu idziemy Magistralą. Dopiero, kiedy jesteśmy z powrotem na Hrebienku, idący przodem Edek zatrzymuje się i pyta: byliście już w Dolinie Sławkowskiej? Patrzymy po sobie. Oczywiście, że nie. No to idziemy. Edek podkręca tempo i daje nam odetchnąć dopiero pod wypływającym z doliny potoku. Teraz to co lubimy najbardziej: ociekająca wodą kosówka. Ale Edek bezproblemowo odnajduje względnie rzadkie jej fragmenty i niedługo wychodzimy na polanę. Znowu zaczyna padać. Chmury jednak porozrywane i co chwilę odsłaniają nam inne fragmenty otaczających dolinę grani. Idziemy nad staw, fotografujemy. Edek w międzyczasie odnajduje kolebę i kiedy deszcz się wzmaga mamy gdzie się schronić.
Nie zanosi się na dziesięć godzin słonecznej pogody, ale nie pada też ciurkiem. Oczywiście, że nie chcemy wracać do domu. Co powiecie na Granaty Wielickie? Czemu nie? Opuszczamy suchą i przytulną kolebę i wychodzimy na grań. Dookoła robi się coraz ciekawiej. Między chmurami co chwilę prześwituje błękit, słońce rysuje fantastyczne cienie, gdzieniegdzie widać fragment tęczy. Za chwilę do tej scenerii dochodzi zwariowana rzeźba i topografia Granatów. W żlebikach szumi woda, ze zwietrzałych stoków co chwila osuwa się piarg. Z Niedźwiedziej Przełęczy idziemy w kierunku Staroleśnego Szczytu. Co jakiś czas zbaczamy w lewo lub w prawo, by zdobyć którąś z łatwiej dostępnych baszt lub turni. Na Wielką Granacką Turnię wchodzą tylko panowie – piękną płeć huraganowy w porywach wiatr zmusza po kilku krokach do odwrotu.
W dolinę schodzimy Kwietnikowym Żlebem. Nie pada. Chwila wahania przed zejściem na szlak i już jesteśmy wmieszani w tłum turystów schodzących z Polskiego Grzebienia. Kierujemy swe kroki do „Klubu przewodników” na tyłach Śląskiego Domu. Jest niestety zamknięty. Najpierw Edek złorzeczy solo, potem robimy to w kwartecie.
1 | 2 | 3 | następna strona >> |